Urodziłem się w magicznej watasze, moi rodzice byli alfami i zachowywali się tak jak należy. Ja byłem najstarszy z trójki rodzeństwa. Miałem jeszcze młodszego brata - Jack'a i jeszcze młodszą siostrę imieniem Safi. Moi rodzice czyli Wersa i Prokor pokładali we mnie nadzieję na przyszłość watahy, ale no cóż... chyba się zbytnio nie podałem do swych rodziców jeśli chodzi o charakter... jako podrostek często się oddalałem razem z kumplami, włóczyliśmy się po lesie i takie tam. Mój ojciec mnie strasznie karcił za moje postępowanie... mówił że kiedyś zabłądzę i już nie wrócę, ale od czego mam nos, co nie? Zawsze mi mówił że jeśli się nie zmienię to stanie się to i tamto, takie tam gadanie, od tego czasu nazywałem go wśród moich przyjaciół jako "Prorok", przyznam że nawet pasowało, choćby tak sobie porównać jego imię z przezwiskiem: Prokor, a Prorok, taka literówka. Heh. Wracając do rzeczy. Zanim zdążyłem wyrosnąć z mojego szczeniackiego zachowania mój młodszy brat-lizusek został mianowany na Alfę, a moi rodzice można powiedzieć przeszli na "emeryturę".
Jak też wcześniej wspominałem, mam... a raczej miałem siostrę Safi, ja jej mówiłem Saf. A więc ta moja siostrzyczka Saf okazała się naprawdę nieśmiałą waderką. Przez co wszyscy się nad nią znęcali, ale do póty, do puki ja nie wszedłem do akcji(xD). Pogoniłem ich. Heh, dobry starszy braciszek był ^-^. Tak jak też myślałem Saf z czasem stawała się coraz śmielsza, i nie było już kogo poganiać. Z jednej strony fajnie, a z drugiej to nie było już co robić.
Wracając do głównego wątku, czyli mojej historii to... no cóż, żyło się nam wszystkim dobrze, no dobrze to może zbyt dobra 'ocena', bardziej pasuje tu nieźle gdyż nasz niepodzielny władca - Jack nieudolnie zabierał się do swojej roli. Myślał chyba że jest 'bogiem' choć jak dla mnie to po prostu miał coś nie po kolei w głowie i najchętniej to sam bym go wysłał na drugą stronę ale ktoś mnie w tym wyprzedził, ale o tym za chwilę. No i ten mój braciszek... chciał aby oddawano mu cześć... i takie tam bzdety szurniętego psychola. Jeszcze zmienił prawo... świr wydawało się mu że wszyscy spiskują przeciwko niemu i że chcą go zabić(no cóż... z czasem tak było na prawdę), to są niektóre punkty:
- Zakaz oddalania się od głównej osady choćby na krok, w przeciwnym razie grozi kara śmierci.
- Zakaz rozmów w grupach większych niż 2 osoby, w przeciwnym razie grozi kara śmierci.
- Zakaz szeptania za plecami władcy(psychola), w przeciwnym razie grozi kara śmierci.
- Obowiązuje rozmowa tylko na głos, w przeciwnym razie grozi kara śmierci.
- Zakaz używania jakichkolwiek magicznych zdolności, w przeciwnym razie grozi kara śmierci.
No i cóż... tak jak się wszyscy oprócz naszej 'miłosiernej' alfy... spodziewaliśmy się że sąsiednia wataha wykorzysta naszą słabość i nas zaatakuje. Tak się też stało. A że nie mieliśmy żadnych sojuszników, a wszyscy byli osłabieni, wygłodzeni, to też nie była walka tylko rzeź, istna rzeź... ale ja nie brałem w niej udziału. Ja akurat w tedy ryzykując życie, udałem się sam na polowanie, aby zaspokoić choć na trochę głód, nie tylko swój ale też innych, w tym swoich rodziców, siostry. Po wielkim wysiłku, gdy po wielu nieudanych próbach schwytania jelenia, udało mi się w końcu, ale to tylko dlatego iż jeleń się potknął... wykorzystałem okazję i go zabiłem. Zjadłem trochę, odpocząłem trochę i wróciłem, aby powiedzieć innym że jest okazja aby zaspokoić głód...
Stanąłem nieruchomo... zobaczyłem ziemię pokrytą trupami i krwią... znajome twarze... leżące w bezruchu. Ani jednej ofiary przeciwników... sami członkowie watahy do której należałem... siostra... rodzice, moja ukochana, brat. Oni i nie tylko oni polegli. Mimo że mój brat był taki jaki jest, to jednak mój brat i było mi go trochę żal, ale tylko trochę. Nigdy się chyba po tym do końca nie pozbieram... takich rzeczy się nie zapomina, one zostają w pamięci.
Odszedłem od znajomego mi miejsca i ruszyłem tropem przeznaczenia... idąc tak gdy byłem jeszcze blisko 'osady' leżały tu i tam ciała innych członków watahy... najwyraźniej chcieli uciec, ale przeciwnicy ich dogonili i zabili na miejscu...
Idąc tak bez celu, sądząc że życie nie ma sensu szedłem i szedłem dalej, żyjąc od dnia do dnia, chcąc tak naprawdę umrzeć. Nic nie jadłem, jedynie piłem ale tylko w tedy kiedy się zmusiłem. Nie spałem, bo nie chciałem aby nawiedzały mnie koszmary tym co się zdarzyło.
Żyłem i nadal jeszcze żyję tylko dlatego że mam nadzieję, tak sądzę... że może... MOŻE jest jakiś sens w tym że ja jedynie ocalałem, może los mi zgotował jakąś role w ty co nadchodzi? Ale tego nie wiem na pewno... mam chwile zwątpienia.
Wędrując tak, nie wiedząc nawet dlaczego jeszcze żyję doszedłem do pewnego jeziora, wziąłem parę łyków. Czułem zapach innych wilków, może tu jest wataha? Moje oczy tak dawno nie widziały innych wilków, dawno też z nikim nie rozmawiałem.
W tedy byłem już w opłakanym stanie, same skóra i kości. Żadnych mięśni, tylko wisząca skóra, przerzedzająca się, brudna sierść. W końcu zmęczenie wzięło górą i padłem.
< Znajdzie się miłosierny samarytanin? >
PS. BRAWA jeśli ktoś dotrwał do końca!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz